tumblr jest dla amatorów.

Kilka zupełnie subiektywnych wskazówek dla młodych designerów (i nie tylko)

Posted: 12 listopada, 2011 | Author: | Filed under: meh | Tags: , ,

 

Słowem wstępu – od piątku do jutra w Warszawie trwają Targi Wiedzy Graficznej organizowane przez STGU. Impreza składa się z dwóch części – otwartych wykładów i półgodzinnych konsultacji jeden na jeden, w ramach których młodzi designerzy mogą porozmawiać m.in. z Jackiem Utko, Markiem Knapem, Jakubem „Hakobo” Stępniem, Łukaszem Dziedzicem, Agatą „Endo” Nowicką czy Olką Osadzińską. Pomysł konsultacji jest świetny, całość bardzo interesująca i jeśli jeszcze nie byliście, to idźcie jutro, bo co prawda terminy konsultacji są już zarezerwowane, ale są duże szanse na dostanie się do któregoś z konsultantów z marszu.

Do rzeczy jednak. Wczoraj i dzisiaj reprezentowałem w ramach konsultacji branżę interactive i ponieważ sporo poruszanych w rozmowach tematów się powtarzało, postanowiłem zebrać je w jednym miejscu. Od razu zaznaczam, że sam nie jestem designerem – zajmuję się od dłuższego czasu również art direction, ale sam nie projektuję.

 

Wskazówki dla początkujących

  1. Zawsze przed uruchomieniem programu graficznego określaj, co chcesz osiągnąć. Z bezmyślnego układania kolaży w Photoshopie co jakiś czas przypadkiem wyjdzie coś fajnego, ale to nie jest szczególnie rozwijające. Przed przystąpieniem do pracy stawiaj sobie konkretny cel do zrealizowania i na koniec sprawdzaj, w jakim stopniu udało ci się go osiągnąć.
  2. Jeśli nie masz klientów, rób projekty dla klientów fikcyjnych – ale najpierw pisz dla samego siebie konkretne briefy (zatem: nie „zaprojektuję reklamę dla Nike”, tylko – „zaprojektuję reklamę butów takich a takich, która, biorąc pod uwagę grupę docelową produktu, powinna dotrzeć do….” itp.). Im więcej postawisz sobie ograniczeń na początku, tym szybciej będziesz się uczył. Jeśli z konkretnymi wymaganiami spotkasz się dopiero po rozpoczęciu pracy w agencji – to wtedy naprawdę zaboli.
  3. When in doubt, use Helvetica.
  4. Nie zaczynaj pracować jako freelancer (więcej opowiadałem o tym tutaj), możliwie najszybciej dołącz do jak najlepszej agencji – i niech to będzie raczej mała agencja. Na duże przyjdzie czas. Ważne, żeby pracowali tam ludzie lepsi od ciebie i żeby chcieli się dzielić swoją wiedzą.
  5. Design nie polega na robieniu „ładnych rzeczy”, poprawnym układaniu elementów na gridzie itp. Design ma rozwiązywać jakiś problem, realizować konkretny cel – dlatego pierwszym zadaniem przy rozpoczęciu projektu nie może być uruchomienie Photoshopa, ale zdefiniowanie: jaki cel należy zrealizować; do kogo mówimy; co chcemy przekazać; po co właściwie ten projekt jest.
  6. Form follows function. To, jak coś wygląda, musi wynikać z tego, jak działa i jaką rolę ma spełnić. Forma jest bardzo ważna, ale to nie od niej się zaczyna. Jest rezultatem, a nie punktem wyjścia.
  7. Szukaj inspiracji poza swoją dziedziną i szukaj ich wszędzie.
  8. Twoje portfolio musi być dostępne w sieci (krótko: Cargo albo Behance; jeśli nie użyjesz gotowca, zrobienie portfolio zajmie ci dziesięć razy więcej czasu niż się spodziewasz), ale dobrze, jeśli będziesz mieć też przygotowaną wersję w PDF.
  9. Odnośnie portfolio – jakość, a nie ilość. Nie umieszczaj tam słabych prac, tylko takie, z których jesteś naprawdę dumny. Ktoś oglądający twoje portfolio najprawdopodobniej i tak nie obejrzy całości, a może trafić na najsłabsze prace.
  10. Od początku promuj nazwisko. Z ksywki wyrośniesz, nazwisko pozostaje.

 

Nie tylko dla początkujących

  1. Jeśli pracujesz jako freelancer, musisz znać swoją realną stawkę godzinową, którą powinieneś traktować jako absolutnie minimalną i poniżej której nie możesz schodzić. Stawka ta musi uwzględniać:
    1. realną kwotę, jaką musisz zarabiać co miesiąc „na rękę”, tak, żeby cały interes miał sens;
    2. ilość godzin, które realnie dziennie poświęcasz na pracę (tzw. billable time), odliczając od tego czas poświęcany na zadania administracyjne (rozliczenia, przygotowanie dokumentów dla księgowości, spotkania z klientami, maile) i przeglądanie Facebooka. To nie jest 8 godzin i to nie jest 6 godzin dziennie – jeśli realnie przepracowujesz 4-5 godzin każdego dnia, to jest naprawdę nieźle;
    3. ilość dni w roku, które poświęcisz na urlop;
    4. koszty (ZUS, księgowość, amortyzację sprzętu i oprogramowania itp.) i podatki.
  2. Na początku każdego projektu estymuj ilość godzin, którą na niego poświęcisz. To nie jest łatwe i wymaga wprawy – postaraj się jednak rozłożyć projekt na najmniejsze możliwe zadania i policzyć ich czasochłonność. W trakcie projektu używaj aplikacji do time trackingu (im prostszy, tym lepszy – Tick jest w porządku, ale są też darmowe), a po zakończeniu porównaj swoją estymację z ilością faktycznie poświęconego czasu. Po kilku projektach zaczniesz się orientować, o ile średnio mylisz się w prognozach i zaczniesz lepiej wyceniać swoją pracę.

Zbędne i kuriozalnie dobrane odniesienia kulturowe obniżają w sposób znaczący jakość recenzji teatralnych Joanny Derkaczew

Posted: 23 października, 2011 | Author: | Filed under: meh | Tags:

Joanna Derkaczew (krytyczka teatralna Gazety Wyborczej) ma w zwyczaju tworzenie tytułów, które zawierają w sobie streszczenie całości tekstu i sprawiają, że dzięki temu na tytule często można lekturę zakończyć (przykładowo – Porażka Krystiana Lupy lub Nieudany spektakl „Wyspy” w reż. Renate Jett; oczywiście mogłoby być lepiej – w tytule warto dodatkowo zawrzeć miejsce i godziny spektakli, ewentualnie informację o cenach biletów). Jak widać, tytuł bieżącej notki jest hołdem dla tego praktycznego i godnego szerszego rozpropagowania zwyczaju.

Pomijając jednak tę drobną złośliwość – Derkaczew najprawdopodobniej zna się na tematyce, którą się zajmuje, jej teksty nie są złe. Zauważyłem jednak pewną prawidłowość – co jakiś czas pojawia się w nich tak nieprawdopodobnie nietrafione odwołanie do tematyki poza-teatralnej, że jedyną reakcją, jaką może wywołać u czytelnika, jest gromkie „że CO?!”.

 

W recenzji – faktycznie fatalnych – „Wysp” Renate Jett, Derkaczew, pisząc o kuriozalnym monologu Bartłomieja Topy w trzeciej części spektaklu (w skrócie – dziwaczny stek bzdur w klimacie Dänikena), stwierdza:

U autora „Możliwości wyspy” i w dziennikach tancerza Wacława Niżyńskiego Jett znalazła opis tego samego stanu izolacji, o jakim opowiadają dziś eksperci na portalu z inspirującymi miniwykładami www.TED.com. Podzieliła spektakl na trzy moduły: Houellebecq – Niżyński – TED.

Specjalnie sprawdziłem, bo nie byłem pewien, czy ostatnio coś się nie zmieniło – wygląda jednak na to, że TED nadal jest serwisem nieograniczonym do żadnej konkretnej tematyki, a jedynym elementem wspólnym wszystkich zawartych tam wykładów jest spełnianie kryterium narzucanego przez hasło przewodnie: „Ideas worth spreading”. Oficjalny podział tematyczny wygląda następująco: technologia, rozrywka, design, biznes, nauka, kultura, sztuka, tematy globalne.

 

Kolejny przykład – w ogólnie niezłej recenzji fantastycznego spektaklu „Jackson Pollesch” René Pollescha znaleźć można taki oto kwiatek (podkreślenie od redakcji meh.):

Pollesch nie jest jedyny. Artyści, którzy przez lata szarżowali i wzywali do działania, teraz odpuszczają. Ci najbardziej awangardowi opowiadają się po stronie niemocy, bezradności i wycofania. Ogłaszają: „A dajcie nam już święty spokój”. Krzysztof Warlikowski reżyseruje sentymentalny „Koniec”, Krystian Lupa prowokuje apologią kryzysu „Poczekalnią.0”. Lars von Trier podbija Cannes „Melancholią” o spokojnym oczekiwaniu na koniec istnienia ludzkości. Postępowe wydawnictwo Ha!art wydaje antologię młodej prozy polskiej pod hasłem „Wolałbym nie”. Nawet na Facebooku nastroje schyłkowe – coraz mniej na nim wezwań do rewolucji i akcji obywatelskich, coraz więcej fanów grupy „Tkliwi nihiliści opanowujący pozycję dystansu”.

 

Dlaczego Joanna Derkaczew tak spektakularnie, raz za razem, strzela sobie w stopę, próbując niezbyt umiejętnie poszerzyć kontekst swoich tekstów? Niezależnie od tego, czy powodem jest brak kompetencji poza własną dziedziną, czy lenistwo, efekt jest taki sam – research najwyraźniej ograniczony do tego, co w danym momencie otwarte jest w przeglądarce internetowej.

Joanno – nie idź tą drogą.


Co się stało z „wiecznym teraz”?

Posted: 27 września, 2011 | Author: | Filed under: meh

Z tego co pamiętam (zdam się tutaj na research ziemkiewiczowski – mam tendencję do zbyt dokładnego sprawdzania źródeł i staram się ograniczyć ten nawyk w mniej istotnych sytuacjach; to jest jedna z nich) brak możliwości wygodnego przeglądania archiwum na Facebooku miał być celowym rozwiązaniem, a nie defektem – oto nagle mieliśmy wszyscy żyć w „wiecznym teraz”. Jak wiedzą wszyscy, którzy kiedykolwiek uprawiali facebookowy stalking*, dość mocno utrudniało to sprawę – choć nie uniemożliwiało.

Dużo większym problemem było jednak to, że cały mniej lub bardziej wartościowy, starannie (lub mniej starannie) selekcjonowany i generowany kontent przepadał po kilku dniach. Ponadto, Facebook to walled garden – nie istnieje żaden inny sposób na dostanie się do jego zasobów niż poprzez samego Facebooka.

Kultura tworzy się poprzez nawarstwianie, a nie stałe naciskanie przycisku „reset” i zaczynanie od początku, niezależnie od tego, czego chcieliby rewolucjoniści i jak oceniają dokonania swoich poprzedników. Można debatować o wartości kulturowej większości kontentu znajdującego się w bazach FB – niemniej jednak, podobnie jak pozycja, którą przyjmujemy podczas defekacji, jest on tej kultury częścią. Szybki przykład – jeden z moich ulubionych młodych** pisarzy/tekściarzy/ludzi renesansu porzucił bloga i ograniczył się do publikacji w zasadzie wyłącznie na Facebooku, przy okazji doprowadzając tę formę literacką do absolutnej perfekcji. Jednak wszystko, co pisze, przepadało w odmętach FB.

Google+ próbowało rozwiązać ten problem sortując stream według „ważności” elementów, a nie chronologii – koncept leżący u podstaw tego rozwiązania był w porządku, ale w praktyce sprawia to, że użytkowanie G+ jest po prostu cholernie niewygodne.

Ulotność jest wpisana w konstrukcję sieci – istnieje co prawda archive.org, ale to tylko tymczasowa łata przykrywająca dużo większy problem. Niedawno go odczułem – w tym roku mija dziesięć lat mojej pracy zawodowej i na fali nostalgii chciałem przejrzeć swoje archiwalne projekty, ale okazało się, że 90% z nich jest już offline (w tym, na szczęście, mój blog z czasów licealnych – są więc i plusy).

Wracając do tematu – Facebook w zeszłym tygodniu wprowadził timeline, czyli, między innymi, możliwość wygodnego nawigowania po całej historii swojej (i innych) obecności w serwisie – w końcu. Co jednak z „wiecznym teraz”? Czyżby koncepcja przeszłości została w międzyczasie zrehabilitowana? Jakiekolwiek zmiany zaszły w kolektywnej filozofii naszych fejsbukowych władców, cieszy mnie dostęp do archiwum, choć zdaję sobie sprawę, że jest to margines prawdziwego celu timeline, czyli nakłonienia użytkowników do jeszcze dokładniejszego zdefiniowania się na potrzeby reklamodawców poprzez uzupełnienie swojej historii życiowej. Na tym polu nikt nie osiągnął tyle co FB.

Przy okazji – prezentacja wprowadzająca timeline (od około 01:33:00) wygląda na żywcem zainspirowaną sceną Carousel z Mad Men:

* czyli wszyscy użytkownicy FB
** to dość umowne określenie


Sztuka robienia sobie krzywdy

Posted: 17 czerwca, 2011 | Author: | Filed under: meh

Z Wired – Inside the Weird World of Medical Studies:

Over the past three years, recent art-school graduate Josh Dickinson has participated in almost 100 medical experiments in order to pay his rent. He’s been wired up with electrodes, stuck with needles, interrogated, subjected to pain and intentionally suffocated. In any other context, some of it might be considered torture. For him, it’s turned into an art project.

Art project? Give me a fucking break. Nie wystarczy sfilmowanie swojego rezonansu magnetycznego, żeby móc to nazwać sztuką, z drugiej strony – czego można się spodziewać po kimś, kto nadaje pierwszemu filmowi serii tytuł „Artist statement”.

Jako przeciwieństwo – ORLAN, która postanowiła poddać się serii operacji plastycznych, aby osiągnąć ideał kobiecego piękna, zaczerpnięty z klasycznych dzieł sztuki (stworzonych, naturalnie, przez mężczyzn):

Tak się bawią zawodowcy, synku.


We took the divergent path and fucked ourselves royally

Posted: 16 czerwca, 2011 | Author: | Filed under: meh

Dobry benchmark social mediów (aka snake oil 2.0) – Pepsi przesunęło dziesiątki milionów dolarów z telewizji do social media. Rezultaty imponujące – 5% spadek udziału w rynku (wart circa 400 mln $) oraz, po raz pierwszy w historii, spadek na trzecie miejsce na liście najpupularniejszych napojów. Nad projektem znęca się zły człowiek z Ad Contrarian:

The Refresh Project accomplished everything a social media program is expected to: Over 80 million votes were registered; almost 3.5 million „likes” on the Pepsi Facebook page; almost 60,000 Twitter followers. The only thing it failed to do was sell Pepsi.

Gdyby ktoś w Pepsi (np. chief consumer engagement officer) czytał McLuhana, to mógłby się dowiedzieć, że nowe media nie zastępują dotychczasowych, but hey! Jestem pewien, że był to fajny projekt dla agencji, zgarnął sporo nagród i ktoś sobie kupił nowy samochód i dużo kokainy. Well done.

Jako bonus, inny zacny tekst tegoż autora, na podobny temat (gdyż nie lubi on wyraźnie reklamy internetowej) – Gravity and the Web:

Can anyone name even five serious non-native, consumer-facing brands that have been built primarily by Web advertising? Is there a major brand of coffee, butter, beer, bread, chicken, gasoline, soda, peanut butter, dog food, milk, tires, potato chips, life insurance, lawn mowers, toothbrushes—you get the point—that has been built primarily by Web advertising? I’m a little slow, but frankly, I can’t even think of one.